Oddanie w ostatnich dniach do użytku tzw. kładki rowerowo-pieszej przez Wisłę ukazuje jak w soczewce sposób zarządzania Warszawą w okresie ostatnich pięciu lat oraz jego grzech pierworodny, który powoduje, że – tak długo jak zostanie utrzymany obecnie obowiązujący system polityczno-ideologiczny – na znaczące zmiany i na prawdziwy, spójny plan rozwoju Miasta Stołecznego nie ma co liczyć.
Żeby na wstępie rozwiać wszystkie wątpliwości. Mnie jako warszawiakowi kładka się podoba i jestem zadowolony, że nasze miasto dysponuje taką atrakcją. Jeszcze bardziej kładka podoba mi się jako inżynierowi budowlanemu. Jestem wręcz dumny, że nad Wisłą, u stóp Starego Miasta rozpościera się nowoczesna, dynamiczna konstrukcja, której zarówno projekt, jak i wykonanie zasługuje na wysokie uznanie z punktu widzenia ich technicznego poziomu. Tylko co z tego? Rowerem nie da się ani na nią wjechać, ani z niej zjechać, ani po niej jechać. A jeżeli nawet, to gdzie, dokąd i po co? Dojazdu na Krakowskie Przedmieście nie ma i prędko nie będzie, a jak już powstanie przejazd przez Wisłostradę to aż strach pomyśleć jaki paraliż komunikacyjny całego miasta to spowoduje.
Teoretycznie można zsiąść z roweru, przeprowadzić go i ruszyć w kierunku Ząbkowskiej – bez ścieżki rowerowej, bez chodników i w stronę przejść podziemnych pod Targową, gdzie jedyne co można dostać, to jak tam mówią – w facjatę. Oczywiście zgadzam się, że w dłuższej perspektywie kładka może być elementem wspierającym rewitalizację, ale gdzie jest ta rewitalizacja? Mówi się, że za rok – może – ruszą prace projektowe tak zwanego Traktu Książęcego – odcinka od Jagiellońskiej na wschód. To dlaczego nie można było poczekać i zrobić jednego i drugiego razem, żeby miało to ręce i nogi? Tym bardziej, że przecież kilkaset metrów dalej w górę rzeki znajduje się inna przeprawa niskowodna – Most Świętokrzyski, ze świetnie wytyczonymi, bezpiecznymi i wygodnymi ciągami rowerowymi i pieszymi (rozdzielonymi!) – dużo lepiej komunikujący centrum miasta z Pragą. Te same argumenty dotyczą „zalet” komunikacyjnych kładki dla ruchu pieszego – tylko bardziej. Rowerem jeszcze może się mimo wszystko opłacać skorzystać z kładki, żeby dojechać z punktu A do punktu B, ale piechotą?
Wychodzi więc na to, że za 150 milionów złotych dostaliśmy dodatkowy kawałek bulwaru, tyle tylko, że „poprzecznego„. Obym się mylił, ale obawiam się, że po początkowej fascynacji kładka służyć będzie głównie weekendowym bywalcom nadwiślańskich klubów, najwierniejszemu gronu millenialsów i tzw. zetek, życzących sobie na niej słonecznego dzionka i smacznej kawusi. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, ale pod warunkiem, że kładka powstałaby w ramach wielu inwestycji rozwiązujących realne problemy miasta, a nie zamiast nich. I tu wracamy do głównej bolączki, jaką jest chory i patologiczny system zarządzania Warszawą przez polityków, patrzących na nią tylko przez pryzmat kadencji i politycznych korzyści. Jeśli dołożymy do tego jeszcze ideologię, że Warszawa ma być przede wszystkim „zieloną stolicą wolnego czasu”, a wszystkie inne potrzeby warszawiaków znajdują się na dalszym, dalekim miejscu – nie musimy się dziwić, że (z całą sympatią i życzliwością) taka kładka jest podsumowaniem i symbolem obecnych, blisko sześcioletnich rządów. Tak jak ktoś powiedział, „tą kładką otwieramy oczy niedowiarkom” i, co gorsza, zapowiadamy, że nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.