Wśród roztaczanych przez władze Warszawy sielankowych i idyllicznych wizji na temat bajkowych efektów przekształcania ścisłego centrum w Warszawy w strefę bez samochodów i mieszkańców, krainę sojowym latte płynącą prawie niezauważona przeszła szokująca – i wydająca się jeszcze jakiś czas temu nieprawdopodobną – informacja, że Śródmieście stało się najbardziej niebezpieczną dzielnicą w Warszawie.* Czy można te fakty połączyć i uznać, że jest to efekt polityki Rafała Trzaskowskiego zmierzający do zlikwidowania w tym rejonie normalnego miasta i stworzenia w jego miejsce czegoś w rodzaju rezerwatu przyrody oraz skansenu z pozostającymi jeszcze w nim mieszkańcami w roli folkloru lokalnego? Obawiamy się, że tak.
Do tej pory w tej kategorii brylowała Praga Północ, od dziesięcioleci traktowana przez władze miasta po macoszemu, a przez wielu mieszkańców innych dzielnic jako miejsce, gdzie można wybrać się w sobotni wieczór, zabawić się w otoczeniu egzotycznego świata, jaki tam pozostał (okolice Brzeskiej na przykład), pośmiać się i jak najszybciej powrócić do „cywilizacji”. Słynna kładka Rafała Trzaskowskiego po stronie praskiej tylko ugruntowała ten stan – jedynym bowiem wymiernym na prawym brzegu efektem jej powstania jest rozkwit nielegalnego handlu i wysyp tzw. „białych misiów”, którzy go prowadzą.** Czy to samo czeka Śródmieście? Wygląda na to, że tak.
Paradoksem natomiast jest to, że sytuacja na Pradze Północ to efekt wojny i kilkudziesięcioletnich zaniedbań, a sytuacja w Śródmieściu to efekt sześcioletnich rządów Rafała Trzaskowskiego. Jego polityka w ścisłym centrum doprowadziła już do pauperyzacji całej dzielnicy i mieszkających w niej ludzi, utrudnia się im codzienne życie, zniechęca się „normalnych” warszawiaków do odwiedzania tego fragmentu miasta w „normalnych”, codziennych sprawach, ogranicza się możliwość wjazdu i wyjazdu, likwiduje się miejsca parkingowe, upadają sklepy, punkty usługowe, „normalne” życie staje się nieznośne i praktycznie niemożliwe. Zamiast tego mają być drzewa i wizja zielonej strefy rekreacji, relaksu i spędzania wolnego czasu. Fajnie, każdy by tak chciał, ale życie w mieście i społeczeństwo w nim nie składa się tylko z wytwornych, młodych dżentelmenów na hulajnogach, ubranych w dopasowane marynarki, spodnie rurki i mokasyny na bose stopy oraz pięknych, młodych dam w modnych dresach, przechadzających się o 11 przed południem z pieskiem i przysłowiowym kubkiem sojowego latte w ręku. Ja osobiście chciałbym, żeby tak było, ale żyjąc w mieście trzeba jeszcze w nim pracować, uczyć się, przemieszczać w inne rejony i po prostu żyć – codziennym, normalnym życiem. A tworzenie sztucznych enklaw niesie za sobą także to, o czym właśnie na razie nikt nie mówi, a co już widać w statystykach rosnącej przestępczości, czyli różnego rodzaju patologie.
Zamiast bowiem ludzi, którzy tam mieszkają na co dzień, znają się, rozwijają dobrosąsiedzkie relacje, dbają o swoja najbliższą okolicę, zaczynają przewijać się tysiące przypadkowych osób, które przychodzą i odchodzą stamtąd dla atrakcji i po prostu dla zabicia czasu, bo nie mają akurat nic lepszego do roboty. A z nimi zaczynają pojawiać się patologie, bo przecież nie wszyscy z nich to ci kulturalni z kubkiem kawy w ręku. Bardzo wielu przychodzi do takich anonimowych i sztucznych stref, żeby napić się zgoła czego innego. A jak napić, to często też połobuzować. Nie jest żadną tajemnicą, że takie wymyślone ideologicznie miejsca przyciągają nie tylko zamożnych i światowych turystów, ale przy okazji rozwija się drobna (oby tylko) przestępczość, kradzieże kieszonkowe, nielegalny handel, a cała okolica traci swój tradycyjny, wypracowany od lat, prawdziwy charakter i przekształca się w wymysł szalonych planistów. A to co oparte jest na szaleństwie – nie ma szans na przetrwanie. Rafał Trzaskowski i jego architekci nowego świata z Ratusza zdają się tego nie rozumieć.